Himalaje

Himalaje to było marzenie, które chciałam zrealizować parę lat temu, ale to grupa się nie uzbierała (mimo,że jechałam przez „biuro rowerowe”), a jak już się uzbierała złamałam palce na tydzień przed wylotem (dlatego nie ma co się cieszyć zanadto wszystkim, do czasu gdy się tego nie zrealizuje;))

Jednak wtedy los tak chciał, bo przełęcz nie byłaby zdobyta…
Tym razem na wyjazd uzbierała się spora grupa, bo aż 16 osób (w tej liczbie dwóch pilotów).
Dla mnie to był pierwszy tak daleki wyjazd z rowerem i tak długi urlop 😉
Już samo dotarcie do Nepalu rozpoczęło się przygodą.
Podróż długa , męcząca z przesiadką w Doha, gdzie jest jedno z droższych lotnisk na świecie. Tam czekaliśmy parę godzin na przesiadkę, większość osób spała…ja nie mogłam coś zasnąć.
Po wylądowaniu w Kathmandu, spakowaniu się do busów i czekała nas dalsza część (podróży) Ponad 200 kilometrów w jakieś 8-9godzin!!!
Widząc jak tam jeżdżą kierowcy byliśmy przerażeni… jak nasz kierowca wyprzedzał inne pojazdy również…
droga to nie najlepszej jakości odcinki, choć był moment, że był całkiem dobry asfalt…nawet za pewien odcinek się płaciło, po prostu na ulicy stały osoby, które „kasowały”.
Do hotelu w Pokharze dotarliśmy późno w nocy, marząc o łóżku i prysznicu ;-).
Następnego dnia składanie rowerów, wyrobienie pozwoleń tzw. TIMS, „rozjazd” w okolicy z widokami rodem z naszych gór, ale też jak znad Gardy 😉
Kolejny dzień to przejazd z Pokhary do BesiSahar. Jazda trasą dłużyła się, bo jechaliśmy po nie najlepszej nawierzchni, wśród pyłu w jakim nie pamiętam bym jeździła (przez wciąż przejeżdżające busy czy jeep’y) . Dystans 80 km z 1600 m przewyższeń wyszedł tego dnia.
Po drodze „nepalskie przysmaki” jak choćby tu
czy napój z liczi (faktycznie smakował jak liczi), pola ryżowe , itd (ach, i te banany zupełnie inny smak)
Kolejne dni to przejazd do Chame (ok 33km , 1300 m przewyższeń) oraz do Manang (39km , ok 1350 m przewyższeń) – na trasie do Manang już w końcu czuć było „górskie” powietrze,a nie „zapylenie” jak wcześniej.
Przed samym Manangiem, już na wysokości ponad 3000 m też trochę inny oddech i jakby taki „power”(moc) na płaskich odcinkach ;-).
Manang leży na wysokości ponad 3500 m , także była to dla mnie wysokość najwyższa na jakiej do tej pory byłam.
Tutaj filmik po dotarciu 😉
W Manangu spędziliśmy 3 noce, aby się „zaaklimatyzować” 😉
Po 1wszej nocy w tej miejscowości podzieliliśmy się na dwie grupy, jedna poszła na trekking nad jezioro na wysokości 5000m (z noclegiem na 4200 m), a nasza część grupy na IceLake na 4600 metrów.
Uważałam, że to nierozsądne kolejnego dnia nocować 700 metrów wyżej, zwłaszcza jak nigdy nie było się w tak wysokich górach i nie wiadomo jak zareaguje organizm, co okazało się trafnym wyborem …
Trekking na tę wysokość to był pewnego rodzaju test dla organizmu. Wcale lekko nie szło się pod górę, tym bardziej, że na krótkim odcinku mieliśmy do pokonania całkiem sporo przewyższeń, więc nachylenie było solidne…w dodatku coraz mniej tlenu… 😉
W schronisku na wysokości 4200 m spotkaliśmy polkę, która podróżowała sama, ale podpięła się pod jakąś grupkę…opowiadała jak ktoś miał silne objawy choroby wysokościowej dopiero po zejściu po trekkingu,bo za szybko jak się zmienia wysokość, za mało płynów pije to tak może się zdarzyć..
Toaleta nie była w środku schroniska, a na zewnątrz oto w takim namiociku;)
(oczywiście dziura w ziemi i trzeba robić „na Małysza”;-)))
Niektórzy już dnia poprzedniego mieli jakieś bóle głowy, jednej osobie podczas schodzenia „odcięło totalnie nogi” , to kogoś bóle „chwyciły” podczas schodzenia…
Kolejny dzień część osób z grupy nie chciała wybierać się na kolejny trekking, za to całe grono żeńskie + 1 mężczyzna wyruszyło na trekking na lodowiec. Tutaj mijaliśmy całkiem sporo osób na trasie. Tym razem krótsza wycieczka i dużo mniej przewyższeń,
Po południu część osób z drugiej grupy wróciła, bo mieli objawy choroby wysokościowej. Wszyscy mieli silne bóle głowy, wrażenie jakby ktoś głowy ściskał im opaską. Ponadto wymioty, itd. Dopiero jednak to nastąpiło w schronisku (przypominam spali na wysokości 4200m, czyli 700 m wyżej, niż dnia poprzedniego).
Poszliśmy też na wykład dotyczący choroby wysokościowej. Pani powiedziała, że to nierozsądne tak sporą grupą nocować o tyle wyżej nagle..
Kolejne osoby docierały do wieczora, byli na 5000m , najdłużej czekaliśmy za P., o którego się martwiliśmy, bo jeszcze ponad 2 godziny po przyjściu ostatnich osobach nie dotarł… zasięgu telefonu nie było (mieliśmy nepalskie karty SIM, ale powyżej 4000m słabo z zasięgiem – i tak „cud”, że internet wciąż był – wi-fi w miejscach, gdzie spaliśmy).
Jedząc kolację, siedząc grzejąc się w końcu P. dotarł, a my uradowani, że cały i na miejscu…
Kolejny dzień to dzień strachu, widząc , słuchając wkoło co to działo się z innymi itd. (niektórzy zapobiegawczo brali „Diuramid” tabletki, które są moczopędne, ale ja jako antyfanka „chemii” nie brałam nic, w końcu to głupota moim zdaniem brać coś nie mając objawów, nawet to i tak są inne sposoby często, choć tu pewnie bym wzięła).
Wzięłam sobie do serca porady z wykładu i starałam się nie zmieniać wysokości szybko , nie spieszyć się itd. Pierwszy dłuższy postój mieliśmy na wysokości ok 4200 m, widzieliśmy tam dwa duże orły.
Trasa ciekawa, czasem trzeba było zejść z rowera, ale jednak całkiem przejezdna. Gdy dotarliśmy do base camp (ok 4500 m ) zrobiłam z Martą jeszcze „trekking” ponad 200m w pionie (podobno lepiej wejść wyżej, niż nocować chociażby te 200m). W SPDach nie szło się fajnie, ale czekaliśmy na nasze bagaże, które wiozły osiołki…
Strach miałam niezły, słysząc , że objawy mogą być jeszcze w nocy. W nocy sprawdzałam nawet tętno ;-). W pokoju byłam z małżeństwem. B. powiedziała „co ja na stare lata wymyśliłam”. Ja na to, że jeszcze jeden dzień i będą się z tego śmiali.. (i miałam rację,bo teraz myślą o kolejnych tak wysokich szczytach…;)).
Rano idąc do toalety była zamarznięta woda. Niektórym objawy choroby pojawiły się rano, więc znowu byłam przerażona.
Ten dzień to głównie „pchanie” rowera. Na początku dość chłodno, jednak jak wyszło się w „strefę słońca” zupełnie inaczej.
Każdy szedł swoim tempem, (2 osoby z grupy skorzystały z pomocy osiołków) po drodze mijanych parę osób, przerwy w schroniskach, na herbatkę. Końcowe 200m w pionie trochę się dłużyło..
już ponad 5000 m pojawiające się łzy w oczach..wzruszenia… i docieram, widzę kolorowe flagi modlitewne..ha i po samym wejściu filmik (teraz słychać jednak oddech..;))
I na górze czekający Maciej, który dotarł pierwszy z naszej grupy – mówi „dobrze, że nie byłaś tu ze mną , bo płakałem jak bóbr”. Jak widać to są niesamowite emocje.
Na górze trochę spędziliśmy, nepalczycy zapytali czy mogą na chwilę wziąć nasze rowery.
Zjeżdżając wiało, zjazd był momentami ciężki, więc część była chodzona, zjeżdżana. Moja obserwacja – dość długo nie było schronisko, my to jakoś szybciej się przemieszczaliśmy na rowerach , niż „trekkingowcy”.
Postój na posiłek w schronisku, i powoli docierają inni. I najlepsze pierogi momo z warzywami jakie tam jadłam! Zamawiam kolejne pół porcji. Pani oczywiście robi na miejscu.
Dalej rusza Maciej szukać noclegów, a ja jeszcze delektuję się widokami itd. Ruszam dalej z R. i błądzimy miejscami, po drodze jakiś rosjanin pyta o drogę, ale w końcu to on nam pomaga znaleźć dobry kierunek.. 😉
W końcu zjeżdżamy do Muktinath na wysokość 3800 m (z 5400 na 3800 ;-)) , noclegów jeszcze nie ma, trzeba poczekać..
W Muktinath mieliśmy 2 noclegi, kolejnego dnia super przejażdżka  -zjazd z 3800 na 2800  i później podjazd. Widoki podobno jak z Gran Canarii (może wkrótce się przekonam?) , wieje też jak na Wyspach Kanaryjskich , na „zakrętach” na podjeździe mnie „wywala”.
W Kagbeni (na 2800 m ) odwiedziliśmy również klasztor. Tam młode chłopaczki grające w piłkę, itd.
Noce tu za ciepłe nie były, podobno -8 w nocy… chyba zimniej niż na ostatnim „Base Camp”. Tutak w końcu też próbuję steka z jaka (jedyny jaki można zjeść na wysokości powyżej 3000m), a , że podobno lepiej nie jeść mięsa powyżej tej wysokości, bo organizm zużywa więcej tlenu do spalania, nie jadłam przed przełęczą. Mięso to jedna mi nie podchodzi(zresztą ja rzadko jadam) , twarde, ciężko się kroi, oddalam komuś.
Kolejne 2 dni to miały być głównie proste drogi, czy ze zjazdem, a okazały się długie, znowu kupa pyłu, wiatr i jakoś tak wkurzała mnie ta trasa.
Dość późno dojechaliśmy na noclegi, myśleliśmy jednego wieczora, że reszta ekipy weźmie noclegi po drodze, ale po paru godzinach jednak dotarli. Dobrze, że nikomu się nie stało, bo jazda po ciemku w obcym terenie i w górach nie należy do przyjemności ;-). P. dotarł „busem” , więc też miał pewnego rodzaju przygodę.
Ostatniego dnia wyjechałam trochę wcześniej przed planowanym wyjazdem, przede mną jeszcze 2 osoby. Plecak mnie uwierał kolejny dzień. Jakoś gorzej się spakowałam, niż  w pierwsze dni jazdy tutaj (pierwsze 3 dni i ostatnie woziliśmy co potrzebowaliśmy na plecach, a dostęp do głównego bagażu był w dni „chłodniejsze” – pomiędzy tymi dniami).
Postój mieliśmy w jednej miejscowości , gdzie jest jeden z najdłuższych wiszących mostów. Tam dzieciaki denerwujące, bo „żebrzące” o pieniądze, ale to już tak nachalnie .Przed wyjazdem zastanawiałam się już przed rokiem,co zabrać dzieciom, mając limit bagażu, więc słodycze odpadały, znajomy podpowiedział mi, że baloniki dobre, także na trasie je dawałam. Pamiętam pierwszą reakcję  – dwóch chłopców mnie „zagadało” ja byłam na moście, oni na dole nad rzeką, rzuciłam im balonik, a ta ich radość… jakby nie wiadomo co dostali, jednak takie reakcje nie były zawsze ;-).
W trójkę dotarliśmy szybciej do Pokhary, aby umyć rowery, zjeść coś i mieć więcej czasu na pakowanie, zakupy przed wyjazdem (pamiątki itd). Mieliśmy problem, aby znaleźć stację, by umyć rowery, ale zapytaliśmy w miejscu gdzie jedliśmy coś. i tam myjąc kobieta mi zaczęła myć mój rower. Nie chciała za to pieniędzy przyjąć jak jej dałam, dopiero gdy powiedziałam, że to 'dla dziecka’ to wzięła.
Ostatni wieczór to w końcu chwila czasu na przejrzenie pamiątek itd. hehe i w końcu znalazłam flagi modlitewne, o które jedna osoba mnie prosiła ;-).
Podróż rano , bo mieliśmy zwiedzić Kathmandu, świątynię małp itd. jednak przez to, że podróż znowu trwała około 8 godzin dotarliśmy jak już się ściemniło, zatem nie było sensu zwiedzić cokolwiek tylko ewentualnie wyruszyć na chwilę do centrum, bo mieliśmy sporo godzin do odlotu.
Zamówiliśmy dwie taksówki, w które weszliśmy po 7 osób. W naszej nie dało się usiedzieć, taki smród oparów nie wiem na czym on jechał, że się dusiliśmy…
Samo Kathmandu, zatłoczone, zanieczyszczone, pełne korków (w Poznaniu nie ma wcale przy tym, co widzieliśmy ;-)). Po trzęsieniu ziemi wygląda strasznie, jak po wojnie..
Wszyscy wracaliśmy z kaszlem. Na lotnisku w Doha była też ekipa „polskiego himalaizmu” – też mieli kaszel. Ja po powrocie ledwo co wysiedziałam u okulistki, która powiedziała, że mam zapalenie spojówek.
Podziwiam inne osoby, które tu były, mające różne przygody i fajnie, że przy tak dużej grupie, nie było osób marudzących, wróciliśmy cało do kraju… Taki wyjazd pokazał, jak tu liczy się bardzo GŁOWA.
Podsumowując:
16 osób, 16 rowerów 😉 450 km, 11500 m przewyższeń z głównym celem przełęczy Thorong-La na wysokości 5416 m. Różne emocje od szczęścia, zachwytu , poprzez strach, niepewność. Cudowne widoki, cudowne wspomnienia.
Najcięższe dla mnie to zmiany temperatury(jak zaszło słońce) oraz niepewność jak zareaguje organizm.
Sama nie miałam objawów choroby wysokościowej, ale może przez to, co „stosowałam” (jedzenie zupy czosnkowej, czosnek, powyżej 3000 m nie jedzenie mięsa, nie picie alkoholu, no i herbata imbirowa) nie wiem, czy to też miało jakikolwiek wpływ. Wiem tylko, że to sprawa indywidualna 😉
Póki nie pojedziesz , nie przekonasz się 😉
Ciężko to wytłumaczyć w paru słowach. To trzeba przeżyć samemu.
p.s. Na to, co wartościowe, warto czekać!