Kurz już opadł po starcie w Molveno na crossowych Mistrzostwach Świata, które odbyły się w pierwszy dzień października. O kwalifikację walczyłam kilka lat, o start na Hawajach, który przenieśli pierwszy raz w historii do Włoch… W tych okolicznościach gotowa byłam zrezygnować z zawodów, ale za namową jednej osoby zmieniłam zdanie. Okazało się jednak, że droga do Molveno nie była usłana różami i szczerze mówiąc miałam od początku dość negatywne nastawienie do tego startu… Był to też stresujący dla mnie moment, który niewątpliwie wpłynął również na moją formę. Nie było jednak odwrotu. Urlop był zaklepany, trzeba było jeszcze resztę dopiąć.
Trasę przed startem objechałam dwa razy, najpierw we wtorek. Ogólnie nie była aż taka trudna technicznie, bardziej wymagająca kondycyjnie, bo podjazd był długi i bardzo zróżnicowany. Po podjeździe kolej na zjazd trasą typowo enduro (przed zjazdem widniał napis o obowiązkowych nakolannikach!), początek stromy z ostrymi zakrętami – na tym fragmencie schodziłam, dalej były już bandy i stoliki, więc spokojnie można było jechać. Za etapem singlowym część trasy wyznaczona była po zjeździe kamieniami, następnie po korzeniach, bardziej techniczna część, natomiast końcówka do miasteczka to odcinek asfaltowy a w samym miasteczku czekała wisienka na torcie: zjazd schodami.
Przy mecie drewniane mostki i inne podobne atrakcje, tzn. na nawrotce i przy wyjeździe ze strefy zmian. Kolejny objazd trasy zrobiłam z dziewczynami w środę. Była to zorganizowana jazda z trenerami od Xterry. Ten przejazd dedykowany był wyłącznie dla kobiet. Trening prowadziły cztery kobiety, które powiedziały nam trochę o aspektach technicznych na trasie. Tego samego dnia już popołudniu zrobiłam rekonesans trasy biegowej (pętlę liczącą 5 kilometrów) również z grupą ze wsparciem trenera. Na jednym zbiegu trener zwracał nam uwagę, aby nie biec szybko (mimo że nie był to zbyt techniczny zbieg), aby nie „spalić” mięśni przed kolejną pętlą. Kolejnego dnia jeszcze raz przebiegłam trasę, już nie w grupie, ale rozmawiając na trasie z napotkanym zawodnikiem z Austrii. Wodę również „przetestowałam”, miała 17 stopni (na starcie 16). Za to jaka była czyściutka!
Pakiet startowy odebrałam kilka dni przed startem. W czwartek i w piątek padało, widziałam kompletnie ubłoconych i mokrych zawodników zjeżdżających z objazdu trasy. W czwartek mieliśmy odprawę w Molveno a wieczorem kolację w miejscowości Andalo, dokąd także trzeba było dojechać. Niestety ciężko było w tłumie odnaleźć jakieś znajome twarze.
W końcu nadszedł TEN DZIEŃ!
Przed startem zorientowałam się, że w moim nowym stroju triathlonowym (dobranym idealnie pod kolor mojego Treka) nie ma niestety kieszonek na batony… Postanowiłam więc improwizować i będąc w strefie zmian szukałam taśmy by przyczepić dwa batoniki do ramy, udało się zorganizować, chociaż nie było to wygodne rozwiązanie.
Zawodnicy PRO startowali o godzinie 9.00, kategorie wiekowe zaczynały od godziny 10.00, ja wraz z kobietami 30+ o godzinie 10.15. Nie padało a temperatura powietrza wynosiła około 12 stopni.
Start był troszkę wcześniej niż się tego spodziewałyśmy. W wodzie dogoniłam kilka osób z poprzedniej ‘fali’ (starty co 5 minut). Mieliśmy dwa okrążenia (2x 750m) z tzw. australijskim wyjściem z wody i skokiem z pomostu na drugim kółku.
Pechowo wbiegłam do strefy zmian do złego rzędu, postanowiłam przejść pod barierką po czym zostałam natychmiast zawrócona przez sędziego. Nie miałam wyjścia, musiałam w tej sytuacji obiec sektory co spowodowało pewną stratę czasową. W strefie zmian jak zwykle się ociągałam.
Trasa rowerowa liczyła dwa okrążenia – każde po 16 kilometrów z 550 m przewyższeniami. Już od początku wyścigu rowerowego robił się „korek” co szczególnie było widać na mostkach drewnianych. Nie dało się tam wjeżdżać, bo inni po nich szli (a łatwiej paradoksalnie było jechać, mimo że było ślisko). Pierwsze kilometry przy jeziorze też blokowanie trasy, było bowiem wąsko, jednak na szczęście dość szybko zaczął się podjazd i zrobiło się luźniej. Niektórzy startujący prowadzili swoje rowery na bardziej stromych odcinkach (ale na których dało się jeszcze jechać). Do bufetu (około 8 kilometr) było ok, dopiero później zaczęła się walka… Podjazd, normalnie przejezdny w suchych warunkach, podchodziliśmy, koła uciekały, korzenie były bardzo śliskie… Dalej mieliśmy odcinek z gliną, efekt wjechania w to miejsce był komiczny. Zawodnicy czyścili swoje rowery patykami. Był też odcinek z rurą, z której płynęła woda, prowadziliśmy tam rowery, ja na pierwszej pętli też. Rower ubrudzony gliną zrobił się dwa razy cięższy. Gdy przeszłam ten najgorszy odcinek rower odmówił mi posłuszeństwa, zalepiona korba nie kręciła się. Już wcześniej były jednak defekty techniczne: łańcuch spadł mi dwa razy na trasie.
Czyściłam mozolnie rower, próbowałam kręcić korbą i nic… Byłam przekonana, że to już koniec, ale udało się i ruszyłam dalej – singlem. Jednak na singlu zostałam zablokowana przez jedną zawodniczkę, nie chciałam się „przepychać” i trzymałam dystans jadąc za nią. Na błotnistym zjeździe ludzie „tańczyli” z rowerami wywracając się, natomiast ja widząc ten niebezpieczny taniec podpierałam się o podłoże jedną nogą niczym żużlowiec… Na kolejnym odcinku zmuszona byłam kompletnie zejść z roweru. W tym momencie dogonił mnie Nic – Brytyjczyk poznany kilka lat temu na Cyprze (w Paphos, gdzie biegaliśmy z grupą), stwierdził: „This is crazy”. Po zjechaniu na asfalt, część gliny odpadła z naszych maszyn… Widoki w końcu zaczęły być ciekawe: urokliwa trasa przez miasteczko, dalej po trawie i wjazd na drugie okrążenie. Wreszcie zupełnie się poluzowało, mostki były w końcu przejezdne! Na bufecie nalałam wody do bidonu, bo jechałam tylko z jednym, wzięłam też owoce: jabłka i banany.
Na drugim okrążeniu „powtórka z rozrywki”: na gliniastym odcinku znowu problem, aby ruszyć. Tym razem próba „naprawy” sprzętu zajęła dłuższy czas i już zaczęłam pchać rower i iść z nim .aż znowu dojechał NIC z Cypru(anioł!) i zapytał, co się stało. Zaczął kręcić , patrzeć nie wiedział co jest grane, pokręcił , pogrzebał przy rowerze i zaczęła korba znowu kręcić! Mogłam wsiąść znowu na rower. Powiedziałam NICowi, że go puszczę, bo zaraz zaczyna się zjazd, a on i tak mnie na nim dogoni, na co on, że mam jechać , bo jest zmęczony. Gdy dojechałam do asfaltów cieszyłam się, bo wiedziałam, że już jakoś dojadę…
Pozostał tylko bieg (pętle po 500m i na każdej 150 m przewyższeń), ale wiedziałam, że nogi mnie doniosą;). Początek trasy płaski odcinek, dalej pod górę, zbieg w teren i techniczny podbieg, gdzie była rozwieszona lina i można było sobie pomagać trzymając się niej. Na podbiegach oczywiście głównie chodzenie…;) Na zbiegach trzeba było patrzeć pod nogi. Drugi zbieg nietechniczny dłuższy i końcowy kilometr albo i 1,5 płasko na drugie okrążenie. Jak biegłam było mi obojętne czy ktoś mnie mija czy nie ;-). Również biegliśmy mostkiem drewnianym (nie mam z niego zdjęć). Ostatnie 3 kilometry czułam już niedobory kaloryczne.
Na metę dotarłam po 5 godzinach 6 minutach. Czas z pływania i biegu mniej więcej jak zakładałam, ale rower duuuuuuużo wolniej, ze względu na warunki jakie zaistniały na trasie, problemy z rowerem itd. Objazd trasy był znacznie szybszy.
Wieczorem mieliśmy imprezę znowu w Andalo , gdzie odbyły się również dekoracje. XTERRA MŚ pierwszy raz odbyło się w Europie , podobno 3 lata z rzędu ma być w tym samym miejscu, aa później przeniesione w inne miejsce w Europie. Xterra – każde w sobie coś innego ma, w tym jej urok ;-).
Dziękuję wszystkim, którzy trzymali za mnie kciuki, wspierali, śledzili wyniki czy oczekiwali na mecie ;-). Podziękowania też dla Pawła z RowerTramp oraz Northtec za wsparcie przez te wiele lat.
Filmik z naszego startu dostępny tutaj