Patagonia (+Atacama)

Na okrągłe urodziny myślałam o kolejnym, dalszym wyjeździe. Pierwsza myśl padła na Patagonię… W międzyczasie poznałam dziewczynę z Patagonii w Benidormie w zeszłym roku.

Rozważałam też inne kierunki, ale jednak pierwsza myśl była najbardziej intuicyjna. Zapytałam o wyjazd tylko te osoby, które są „pewniakami”, bo nie lubię niezdecydowania, zwłaszcza w przypadku tak dalekiej wyprawy. Ostatecznie trzy kobiety, w tym ja, zaczęłyśmy organizować tę wyprawę.

Bilety kupiłyśmy trzy miesiące przed wylotem (lot z Berlina do Santiago de Chile, z przesiadką w Paryżu – linią Air France). Po zakupie biletów nie od razu przystąpiłyśmy do planowania całości wyjazdu. Planowanie podróży po Patagonii, która ma ogromną powierzchnię, nie jest takie proste.

Najpierw wybrałyśmy kilka miejsc, które koniecznie chciałyśmy zobaczyć. W przypadku „Torres del Paine” dziewczyny zauważyły, że inni rezerwują tam noclegi już pół roku wcześniej. Zatem najpierw trzeba było ustalić plan choćby na dni pobytu w Torres del Paine, aby móc zarezerwować noclegi (najdroższe namioty „all-inclusive”, jakie w życiu widziałyśmy ;-)).

Jednak planowanie wyjazdu do Patagonii okazało się trudne i wymagało naprawdę dużo czasu, więc skorzystałyśmy z usług biura podróży, które za opłatą pomogło nam zorganizować podróż, biorąc pod uwagę miejsca, które chciałyśmy odwiedzić. Cena 1200 PLN za trzy osoby nie wydawała się wygórowana, a miałyśmy rozpisany plan dzień po dniu – autobusy, noclegi itd. Choć zazwyczaj planuję dużo sama, tutaj naprawdę nie było to łatwe. Wahałyśmy się, aż w końcu zdecydowałyśmy się na tę opcję.

Po przygotowaniu planu i zakupie biletów lotniczych (choć nie wszystkich – w sumie było ich pięć w samej Ameryce Południowej), próbowałyśmy zarezerwować nocleg w Torres del Paine, gdzie strona rezerwacyjna okazała się zupełnie nieintuicyjna. Dodatkowo, namioty były dostępne tylko dla jednej lub dwóch osób (na miejscu okazało się, że spokojnie zmieściłybyśmy się tam we trzy, razem z naszymi małymi plecakami podręcznymi…).

Na wyjazd kupiłam również odzież, uwzględniając zróżnicowaną pogodę (mimo, że o tej porze roku jest tam lato): kilka ubrań z wełny merynosów, cienką kurtkę na deszcz i wiatr, polar, spodnie na deszcz (rowerowe). Pakowanie się do 33-litrowego plecaka było wyzwaniem ( zakupiłam Simond Alpinism 33l), ale teraz wiem, że jest to możliwe, i nie wyobrażam sobie podróży z większym bagażem, zwłaszcza widząc innych, którzy podróżowali z walizkami… Ubrania pakowałam, rolując je, aby zajmowały mniej miejsca. Oprócz ubrań zabrałyśmy również żywność liofilizowaną na trekking w Torres del Paine, co zajęło sporo miejsca…

5 lutego miałyśmy lot do Chile. Na lotnisku w Paryżu spotkałam kobietę z Poznania ;-). Lot z Paryża do Santiago trwał około 14 godzin, ale leciałyśmy w nocy. Po przylocie na miejsce, od razu przebrałam się w krótkie spodenki – przywitał nas prawdziwy ukrop! Z lotniska wzięłyśmy taksówkę do naszego noclegu. Mieszkanie było w porządku, choć brakowało klimatyzacji ;-).

W stolicy Chile wybrałyśmy się na zorganizowany spacer, który był bezpłatny – na końcu każdy decydował, ile wrzuca do skarbonki. Zwiedziłyśmy także wzgórze San Cristóbal, dzielnicę Bellavista, katedrę, a śniadanie drugiego dnia zjadłyśmy w Mercado Central – przepyszne kanapki ze świeżą rybą (jedna z nas, weganka, zamówiła bez ryby). W centrum Santiago wiele ulic było zamkniętych z powodu uroczystości po śmierci byłego prezydenta, który był bardzo szanowany przez Chilijczyków. Ciekawostką jest, że Chile jest najbardziej stabilnym krajem w Ameryce Południowej, a codziennie występują tam trzęsienia ziemi – z uwagi na ukształtowanie terenu (budynki są na to przystosowane i trzęsienia do skali 7 są uznawane za normę). Wystarczyły zaledwie dwa dni w Chile, aby zauważyć, że mieszkańcy są dość otyli i jedzą niezbyt zdrowe jedzenie, choć mają możliwości, by odżywiać się lepiej…

Santiago to miasto, które można zwiedzić w dwa dni – pragnęłyśmy już uciec z wielkiego miasta. Po pobycie w stolicy miałyśmy lot do Bariloche, gdzie dotarłyśmy wieczorem, zjadłyśmy kolację i poszłyśmy spać. Kolejnego dnia najpierw zjadłyśmy śniadanie w hotelu – niestety okropne, bo słodkie. Następnie udałyśmy się do wypożyczalni rowerów, gdzie razem z sakwami i kaskami (mi pasował dziecięcy, więc taki wzięłam) wypożyczyłyśmy rowery. Spakowałyśmy się w cztery sakwy, a resztę niepotrzebnych rzeczy zostawiłyśmy w hotelu. Trasa rowerowa według nich była przeznaczona na cztery dni, ale postanowiłyśmy zrobić ją w trzy, choć i tak trzeba było zapłacić za cztery doby. W międzyczasie wymieniłyśmy dolary na argentyńskie pesos – uwaga, tu pliczek pieniędzy! Warto wymieniać stopniowo, ze względu na ilość papierków do noszenia oraz dynamicznie zmieniający się kurs.

Pierwszy dzień jazdy to zaledwie 40 kilometrów, ale upał nie ułatwiał zadania. Widoki były głównie europejskie, podobne do tych, które już wcześniej widziałyśmy, ale i tak piękne. Kolejny dzień to najdłuższy etap – 100 kilometrów. Byłoby dobrze, gdyby nie upał i późny start spowodowany przeprawą promową – wsiadłyśmy na rowery dopiero po 12. Widoki były cudowne, brak zasięgu, ale nagle, w środku wioski, między szutrowymi drogami znalazłyśmy ogólnodostępne Wi-Fi i natychmiast z niego skorzystałyśmy. Nocleg miałyśmy w super miejscu, świetnym domku – szkoda, że tylko na jedną noc – Patagonia Cabaña Ecológica. Dotarłyśmy tam o zmroku, szybko wzięłyśmy kąpiel i zapytałyśmy, gdzie można zjeść kolację o tak późnej godzinie. Kilka minut pieszo od naszego domku trafiłyśmy do wspaniałego, rodzinnego miejsca, gdzie za wino oraz jedzenie zapłaciłyśmy naprawdę niewiele – było przepysznie i niekomercyjnie.

Ostatni dzień jazdy rowerem to 26 kilometrów, aby oddać rowery i wrócić autobusem do Bariloche. Czekając na autobus, zjadłyśmy obiad i przespacerowałyśmy się po miejscowości San Martín de los Andes. Do Bariloche dotarłyśmy dość późno, więc tylko zjadłyśmy kolację, przespałyśmy się i wcześnie rano taksówką pojechałyśmy na lotnisko (zawsze lepiej pytać o kwotę przed zamówieniem!), bo wylot do El Calafate miałyśmy o 7:35.

Z lotniska po przylocie do El Chaltén dotarłyśmy autobusem. Popołudnie spędziłyśmy na krótkim wspinaczkowym spacerze do Mirador de Los Cóndores i Mirador de Los Águilas z widokiem na miasto oraz Fitz Roy. W El Chaltén udało się też znaleźć fajną wegańską knajpkę.

Kolejny dzień to trekking na Fitz Roy, podczas którego przeszłyśmy ponad 23 kilometry, z całkiem przyzwoitymi przewyższeniami ;-). Końcówka trasy była bardziej stroma, ale nagrodą było cudowne jezioro otoczone górami. Po dwóch dniach pobytu w El Chaltén miałyśmy przejazd autobusem do El Calafate. W walentynki odwiedziłyśmy rezerwat ptaków – Reserva Laguna Nimez – szczerze mówiąc, nie zrobił na nas wielkiego wrażenia ;-). Następnego dnia pojechałyśmy na fantastyczną wycieczkę na lodowiec Perito Moreno, którą wykupiłyśmy dzień wcześniej na miejscu – kosztowała 95 000 pesos. Trafiłyśmy na niezły „pokaz” lodowca, co zrobiło na nas ogromne wrażenie. Udało się to uchwycić na filmikach ;-).

Kolejny dzień to przedostanie się do Puerto Natales, co zajęło trochę czasu, bo na granicy czekaliśmy długo – kontrole, skanowanie bagażu itd. Po dotarciu na miejsce, tylko zostawiłyśmy bagaże, poszłyśmy coś zjeść i krótko spałyśmy, bo o 6:45 miałyśmy autobus do Torres del Paine. Po przybyciu do Torres del Paine zameldowałyśmy się – ja z Gosią spałam w namiocie „all-inclusive”, z wygodnymi śpiworami i przestrzenią. Druga Gosia miała nocleg w hostelu, w pokoju z samymi facetami ;)). Trzeba podkreślić, że noclegi w Torres del Paine trzeba rezerwować z wyprzedzeniem, a także wykupić wejście do parku, bo jest limit dzienny – nie jak u nas w Tatrach, gdzie idzie tyle osób, ile chce, i tworzą się kolejki ;-)). Po zostawieniu bagaży, poszłyśmy na pierwszą wspinaczkę do Mirador Base Torres, na wysokości 890 metrów. Po drodze czasami byłyśmy blokowane przez wolno idących turystów (i sapiących Amerykanów, których tutaj było najwięcej).

Następnego dnia wyruszyłyśmy z Sector Central do Frances – trasa była interwałowa, a cały bagaż niosłyśmy na plecach. Po drodze miałyśmy przepiękne widoki, mnóstwo zdjęć, i „taniec” wiatru na wodzie… nie wiedząc jeszcze, co nas czeka. W połowie trasy doświadczyłyśmy prawdziwych patagońskich wiatrów… w pewnym momencie wiatr przesunął mnie razem z plecakiem na Gosię… Siła natury jest potężna… później chodziłyśmy częściowo na czworakach, obserwując na jeziorze, jak przemieszcza się wiatr, bo podmuchy były bardzo silne. Wiatr porwał Gosi okulary, ja swoje trzymałam mocno i zamykałam oczy podczas podmuchów, bo sypało żwirem, aż bolało jak w „sado-maso”. Podbiegałyśmy, chwytając się drzew lub skał, aby jakoś się utrzymać (zamiast chwytać się facetów ;-)). Wtedy zrozumiałyśmy, co to znaczą patagońskie wiatry :-). Po drodze jedno schronisko gdzie się zatrzymałyśmy na piwo, jednak jak spojrzałam na prognozy, że wiatr ma być jeszcze silniejszy pogoniłam dziewczyny, aby ruszyć szybciej (zauważyłam motywację w postaci szybszego przemieszczania się). Wiatr według opisu około 100km/godzinę… Po powrocie zresztą z Torres del Paine oddając sprzęt wypożyczony wcześniej (kubki, gaz, kije itd.) facet w wypożyczalni powiedział , że w tym dniu jakiś irlandczyk spadł w dół, bo go wiatr „zdmuchnął”, a przy takim wietrze to ani helikopter nie wyląduje, i w ogóle ciężko o pomoc. My tego dnia nie wspinałyśmy się całe szczęście tak wysoko jak dnia poprzedniego, ale myślałam o tym na trasie. Dystans tego dnia to 16,5 km. Tym razem spałyśmy wszystkie w namiotach, usadowionych między drzewami. Do toalet było dalej 😉 Za to nie trzeba było gotować wodę na liofilizaty, bo na campingu był dostęp do gotowego wrzątku.

Trzeci dzień w Torres del Paine nie został w pełni zrealizowany, ponieważ padało. (Dodam, że wcześniej zbyt pochopnie chwaliłam pogodę i niepotrzebnie wzięłam ze sobą zbyt dużo ubrań przeciwdeszczowych, które i tak nie sprawdziły się w obliczu ciągłego, intensywnego deszczu… ;-)). Plecaki zostawiłyśmy, zanim rozpoczęłyśmy wspinaczkę. Mimo to dotarłyśmy do pierwszego punktu widokowego, ale zrezygnowałyśmy z drugiego, bo dosłownie „lało jak z cebra” – wszystko przemokło, a widoczność była słaba. Potem ruszyłyśmy dalej w kierunku Paine Grande, gdzie czekał na nas 4-osobowy pokój w hostelu (na szczęście). Dostałyśmy też współlokatorkę – dziewczynę z USA. W międzyczasie pogoda się poprawiła i popołudnie było słoneczne. Namioty obok hostelu nie były tak dobrej jakości, jak te, w których spałyśmy na poprzednich kempingach, a przy tak silnym wietrze, który wiał w nocy, trudno sobie wyobrazić, jak można w nich spać. Szyby w oknach były podwójne, ale mimo to wiatr „hałasował”. Wszyscy suszyli ubrania przy rozpalonym w korytarzu kominku. Najgorsze były buty – miałam ze sobą biegowe buty terenowe, ale nie były one supernowoczesne, tylko takie z Decathlonu, w których zazwyczaj biegam.

Ostatni dzień w Torres del Paine to podejście pod lodowiec Grey. Powrót odbył się tą samą trasą, więc trochę się dłużyło. Cztery dni chodzenia w zupełności wystarczyły – jednak rower to rower. Pogoda była idealna, a plecaki zostały przechowane w hostelu. Po południu wróciłyśmy promem do Pudeto. Poszłyśmy wcześniej, aby czekać w kolejce, i dobrze, bo nie wszyscy zostali wpuszczeni… Wieczorem wróciłyśmy autobusem do Puerto Natales, a kolację zjadłyśmy dopiero po przyjeździe (w miejscu czekania na autobus po przepłynięciu promem jest jedna mała knajpka, w której można coś przekąsić), nadal jednak bez Wi-Fi ;-).

Następnego dnia nie musiałyśmy się zrywać z łóżek. Oddałyśmy sprzęt wypożyczony przed trekkingiem, zjadłyśmy coś na mieście, ja wysłałam też kartki pocztowe i spróbowałam trunku calafate. Po południu miałyśmy wylot do Santiago, a nocleg zaplanowany był kilka kilometrów od lotniska, aby w nocy szybko się przemieścić.

Lot miał być wcześnie rano, jednak w drodze na lotnisko Gosia przeczytała maila (oczywiście wysłany po hiszpańsku), że przesunięto nam lot o jakieś 9 godzin. W związku z tym zawróciłyśmy taksówkarza do domu… a można było się wyspać! Wróciłyśmy więc, poszłyśmy dalej spać. Do Calamy przyleciałyśmy wieczorem, a na lotnisku okazało się, że nie ma dla nas auta, które było zarezerwowane i opłacone… Mimo że Gosia napisała na WhatsAppie, że będziemy miały opóźnienie, tłumaczyli, że jeśli klient nie pojawi się w ciągu dwóch godzin, to rezerwacja zostaje anulowana. Zwrotu kosztów też nie otrzymałyśmy, a był problem, żeby w ogóle znaleźć jakieś dostępne auto. W końcu udało się wypożyczyć nowiutkie auto (przebieg zaledwie 100-300 kilometrów, dokładnie już nie pamiętam), z automatyczną skrzynią biegów. Żadna z nas nie miała doświadczenia w jeździe takim autem, więc na początku było kilka ostrych hamowań. Najpierw musiałyśmy dostać się do miejscowości, gdzie miałyśmy nocleg – San Pedro de Atacama, po drodze robiąc jeszcze zakupy. Plan na pierwszy dzień pobytu niestety poszedł na marne… Wieczorem wyjechałyśmy za miasto, aby oglądać gwiazdy, ale przez pełnię księżyca nie było ich widać. Zamiast tego udałyśmy się na pyszną kolację, gdzie grała muzyka, było mnóstwo lokalnych mieszkańców… no i ten klimat Atacamy – taki prawdziwy jak w Argentynie podczas wyjazdu rowerowego, a nie to, co wcześniejsze, bardziej „zeuropeizowane” miejsca ;-).

Kolejny dzień to 300 kilometrów autem i zobaczyłyśmy, jak wielkie są tu przestrzenie… gdzie przez długi czas nie ma absolutnie nic, a zasięgu też brak ;-). Najpierw udałyśmy się na solnisko Salar de Atacama, a potem na lagunę. Jednak po krętych drogach (szutrowych!!!), gdzie miejscami było naprawdę wyboiście i niebezpiecznie (na szczęście niewiele aut tu jeździ), dotarłyśmy do szlabanu, gdzie pan zapytał nas o bilety… które trzeba było kupić na dole, w jednej z miejscowości. Zatem straciłyśmy jakieś 20-30 minut, pojechałyśmy po bilety, a ja nawet złapałam Wi-Fi (dziewczyny śmiały się, że mam „antenę” i potrafię łapać sygnał, kiedy się da…), i wróciłyśmy pod szlaban. Dalej jechałyśmy jeszcze trochę autem, a potem dotarłyśmy do laguny. Dodam, że biletów nie można było kupić online.

Trzeciego dnia na Atacamie pojechałyśmy na gejzer El Tatio (bilety trzeba kupić), położony na wysokości ponad 4300 m n.p.m., po drodze podziwiając cudowne widoki, zwierzęta i robiąc mnóstwo zdjęć. Niestety dotarłyśmy tam późno, więc gejzer nie był już tak aktywny jak przy wschodzie słońca. Jednak wolałyśmy się wyspać. Wieczorem oddałyśmy auto, a kilka godzin spędziłyśmy na lotnisku, gdzie ani Wi-Fi, ani możliwości porozumienia się w języku angielskim. Po przelocie do Santiago wróciłyśmy na ten sam nocleg, a kolejnego dnia wyleciałyśmy do Polski. Jeśli podoba Ci się co robię i chętnie czytasz artykuły postaw kawę ;-): https://buycoffee.to/gisport