Rowerem na Szrenicę

Rowerem na Szrenicę był pierwszym tegorocznym startem w Polsce.. już wcześniej słyszałam, że trudniejszym,niż Uphill Race (Śnieżka), ja jednak lubię pod góre…

Do Szklarskiej Poręby dotarliśmy dzień wcześniej , jednak przywitała nas deszczowa pogoda, a ja zapomniałam że to są góry i „zadowolona” wyjechałam z Poznania z lekkim plecakiem wypelnionym typowo letnimi ciuchami 😉
Wieczorem jeszce udałam się do Lidla, aby poszukać jakieś długie spodnie…
Rano pogoda była lepsza, nie padało, duszno.. jednak pochmurnie.. całkiem ok na start. Jadąc na start miałam problemy  z tylną przerzutką, nie chciały w ogóle zmieniać mi się biegi…
Jednak koledzy coś pomogli, całe szczęście sprzęt nie zawiódł, choć był stres i myśli typu „po co ja tu przyjechałam”
Przed startem mieliśmy „odprawę” (chyba na pół godziny przed), gdzie nas poinformowano, że najpierw dojeżdżamy wspólnie na miejsce startu, o miejscach, gdzie trzeba uważać (zjazdy).
Najpierw było „szybko” , ale ja sie nie spinałam, bo wiem, że mam przewagę pod „górę” – pierwsze kilometry jak na większości maratonów (płaskich), jakiś podjazd 6-8% w terenie, zjazd , gdzie przeganiały mnie 3 dziewczyny i trzymałyśmy się w 4kę blisko siebie, ale na kolejnym podjeździe (również w terenie delikatnym 6-8%) zaraz „przeganiałam” je 3.. tak podjeźdżając usłyszałam od jednej z dziewczyn „komplement”, że ładnie jadę (dokładnie już nie pamiętam słów ;-))
Kolejny zjazd i znowu te same osoby mnie minęły..
Na zjazdach jechałam (jak zwykle) zachowawczo, wiedziałam, że prawdziwa „perełka” czeka nas na końcu i tam po prostu pojadę „swoje”… i faktycznie ostatnie około 2,5-3km pod górę, to momentami naprawdę ciężki podjazd dochodzący podobno do 25%… w najbardziej stromym miejscu dogoniłam parę osób , które prowadziły rowery… jeden moment , aby koło „źle” utknęło i trzeba było pchać.. sama zastanawiałam się, czy mi się uda całość podjechać, momentami było ślisko, ale nie na tyle, aby mi się nie udało (całe szczęście, nie padało rano i podczas wyścigu…) …później było trochę lżej i znowu całkiem długi odcinek pokazujący mi nachylenie – okolice 20%… po drodze pewne osoby mówiły mi, że jadę na 1wszym miejscu, (chyba 2 osoby), ja jednak wiedziałam, że jedna dziewczyna jest przede mną daleko od samego początku.
Na metę dotarłam z czasem 1h 40m 55s, jako 2ga kobieta Open, jednocześnie wygrywając w swojej kategorii wiekowej w sumie jeszcze z dużym zapasem sił… 😉 do góry czękały na nas owoce, drożdżowki i słońce….pogoda naprawde była idealna na wyścig!
Na szczycie czekaliśmy na pozostałych zawodników i po pewnym czasie zjeżdzaliśmy wspólnie na dół. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek tak czuła spaleniznę „hamulców”  ;-).
Zadowolona jestem , przyjechałam jeszcze z duzym zapasem sił , a pod górę obecnie czuję moc, po pobycie w Paphos (gorzej na płaskim i na zjazdach:().