Pomysł na wyjazd do Argentyny zrodził się podczas wspólnego spotkania z częścią osób, które były na wyjeździe „Himalaje dookoła Annapurny”. Wcześniej nie myślałam o wyjeździe do tego kraju…
Po powrocie do domu przejrzałam plan wyjazdu (pokusa, aby znowu znaleźć się tak wysoko – tym razem na wysokości 5000 m.), zdjęcia z tego rejonu (które zrobiły na mnie wrażenie) i pomyślałam „nie mam kredytów, dzieci, jak nie teraz to kiedy”.
Tak uzbierała sie grupa 13osobowa wraz z pilotem. Wylot nastąpił 21go listopada 2019 roku, większość grupy miała lot z Warszawy z przesiadką w Londynie, ja z 3ma osobami przesiadałam się w Rzymie, gdzie z Amsterdamu doleciała jeszcze jedna osoba. Kilka godzin mieliśmy na przesiadkę, więc wykorzystaliśmy na szybki trip po Rzymie.
Z Rzymu lot trwał 14 godzin, upłynął na rozmowach m.in z argentyńczykiem, który ze mną jak i z nowo poznanym kolegą z wycieczki popijał whisky. Ja swoim podstawowym hiszpańskim próbowałam się coś dogadać i wydawało mi sie, że nawet sporo rozumiem… 😉
Pierwsze dni spędziliśmy w stolicy – Buenos Aires, przechadzając się uliczkami. Skosztowaliśmy tam najlepszych na świecie steków, zobaczyliśmy uliczne tango, czy napiliśmy się wina…
3go dnia pobytu w Argentynie mieliśmy przelot do Salty, stamtąd autobusem kilka godzin do Purmamarki. Z autobusu nas jednak „nie wyrzucili” w centrum miasteczka, tylko na obrzeżach gdzie mieliśmy iść kilka kilometrów pieszo z bagażami… Jednak udało się zatrzymać na stopa jedno auto, zapakować nasze „główne” bagaże na pakę, a ja oraz jeszcze dwie osoby dojechaliśmy na miejsce noclegowe autem.
Kolejnego dnia przywieziono rowery, gdzie przetestowaliśmy podczas pierwszej przejażdżki po okolicy. Zaparzyliśmy rano herbaty z liści koki oraz na drogę w camelbaki ;-).
Przejeżdżaliśmy tego dnia przez „Paseo de los Colorados”, a dalej w region Quebrada de Humahuaca (Kanion Humahuaca) – do Pucará de Tilcara.
6go dnia naszej wyprawy ruszyliśmy w kierunku Salinas Grandes…oj ten dzień zapamiętamy do końca życia. Najpierw wspinaczka z 2500 m na wysokość 4200 m. na około 30 kilometrach.
Ja czułam się dobrze, jednak część ekipy po drodze miała już pewne objawy choroby wysokościowej i koleżance podałam Diuramid, który miałam w plecaku (którego nigdy sama nie zażyłam ;-))). Podjazd utrudniał wiatr, przez który nie czułam, że opalam sobie skórę, później cierpiąc. Dobrze mi się podjeżdżało, dalej był zjazd w kierunku jeziora Salinas Grandes.
Po drodze zatrzymaliśmy się w knajpce na jedzenie. Spotkaliśmy tam polaka, który powiedział „mam kolegę który uważa , że jest twardzielem, muszę powiedzieć mu o Was”, ja na to „wszyscy faceci tak mówią, ale mało kto jest naprawdę twardy…”. Na to kolega z grupy „Gizela, nie ten, który przebiegł ultramaraton 100 km jest twardy, ale ten, który kocha całe życie swoją żonę…”.
Gdy dojechaliśmy do , Maciej(pilot) oznajmił, że przejazd zajmie nam kilka godzin (ze względu na silny wiatr). Postanowiliśmy jechać w kolumnie, ale nie wychodziło to niestety…. 4ka osób po jakimś czasie jazdy na jeziorze zawróciła łapać stopa, co zakończyło się przygodą… Kierowca terenowego auta stwierdził, że najszybsza droga na miejsce noclegowe wiedzie przez jezioro. Skończyło się to zapadnięciem auta w solnym błocie. Dwie osoby z naszej czwórki zdecydowały się jechać do nas na nocleg rowerami, aby powiadomić nas (wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co się stało, tam nie mieliśmy zasięgu). Droga przez jezioro była długą. Na odcinku 25km zajęło to nam ok 6 h! Po zachodzie słońca zrobiło się chłodno, a ja nie byłam przygotowana na taką jazdę. Rękawki i nogawki pożyczyły mi inne osoby , dzięki czemu poczułam się cieplej znowu… Wiatr był okropny, wiał w każdym kierunku, także jak załatwiałam potrzebę fizjologiczną ciężko nie było zostawić czegoś na butach… ;-). Za to jak wyłączyliśmy wszystkie lampki w nocy na środku jeziora… to niebo magiczne, te gwiazdy oraz w dali burza…w pewnym momencie dojechaliśmy do odcinka, gdzie zaczęliśmy się zapadać(ja i 3jka osób) jak w jakieś bagna. Ogólnie wiedzieliśmy, że na odcinku na jeziorze jest 500 m niepewnych (nie wiemy co nasz czeka) i nie jest to rozsądne, a osoby od których pożyczaliśmy rowery informowały nas , że tędy tylko wariaci jeżdżą…
Jak rano wyjechaliśmy rowerami (około 7.00, większość ekipy o 6.00) tak dotarliśmy po 23ciej do miejsca naszego noclegu. Naszej 4ki osób nie było wtedy i martwiliśmy się, co z nimi…. czy nie jest im zimno, czy mają wystarczająco dużo jedzenia, i ten romantyczny wschód słońca na samym jeziorze…
Rano okazało się, że dwójka z naszej 4ki „zaginionej” dotarła, a pozostała 2jka miała akcję ratowniczą… W południe żandarmeria znalazła auto i pomogli w końcu wydostać się im…
Kolejnego dnia ruszyliśmy do San Antonio de los Cobres. Trasa nużąca tzw „tarka”, mało ciekawa. Część ekipy podwoziła się autami.
Następnego dnia mieliśmy atakować przełęcz. Pobudka bardzo wczesna. Okazało się jednak, że nasz kolega nie kontaktuje, czekaliśmy na pogotowie, które zabrało go do szpitala. Miał poważniejsze objawy choroby wysokościowej. Tego dnia udaliśmy sie na przejażdżkę po okolicy do wiaduktu La Polvorilla. Moim zadaniem było zamykanie grupy chociaż raz ;-). Pod sam koniec już się wkurzyłam i odjechałam. Miałam dość palącego słońca.
I nadszedł TEN DZIEŃ. Na to, na co czeka się najbardziej. Atak na La Poma (4972 m). Podjechaliśmy autami pod miejsce „startowe” skąd część naszej ekipy zaczyna podjazd 20 kilometrowy. Część osób po drodze rezygnuje, część zaczęła jazdę w wyższych partiach. Jechałam mozolnie zastanawiając się, kiedy będzie trzeba pchać rower…kiedy zabraknie tchu…o dziwo dało się wjechać na samą przełęcz, oddech nie był tak odczuwalny jak w Himalajach (choć tam wspinaliśmy się wyżej a ostatni dzień to było głównie pchanie – i stromo).
Zjazd z przełęczy – bajka! Początkowo wciąż się zatrzymywałam, aby robić zdjęcia, które niestety nie oddają tego co sami widzieliśmy… zjazd to poezja dla oczu… bogactwo kolorów, warto dla takich widoków warto.
Po zjeździe już odcinek bardziej płaski…nie było po drodze sklepów, a słońce paliło…
Szukałyśmy z Magdą cienia, ale w końcu udało się przy jakiejś kapliczce odpocząć od tego skwaru… Dojechałyśmy w końcu na nocleg, czekając na resztę i zamawiając przepyszny obiad.
Dzień po ataku na przełęcz ruszyliśmy do Cachi. Krajobrazy, gdzie ukazały nam się ogromne kaktusy na tle ośnieżonych Andów. Zasmakowaliśmy tu w końcu przepysznych lodów z lodziarni i zjedliśmy przepyszną kolację w restauracji. Spaliśmy tu w trzech różnych miejscach. 4ka kobiet (w tym ja) w tzw. „różowym domku”, gdzie świętowaliśmy po kolacji urodziny kolegi. Tego dnia nasza serwisantka rowerowa przyniosła nam aloes, widząc jak wszyscy mamy popękane usta, a ja mega spalone ciało od słońca (jeździłam później już w rękawkach i nogawkach). Aloes to cudowny naturalny lek… 😉
Następnego dnia wybraliśmy się na przejażdżkę po parku narodowym Los Cardones. Ogromne kaktusy znajdujące się tutaj osiągają nawet 8 metrów. Po drodze na asfalcie napotykamy jadowitego pająka i tabliczki informacyjne, aby nie siadać, bo trzeba w tym rejonie na nie uważać…
Następny etap to jazda przez dolinki Valles Chalchaquies. Nocleg tego dnia w winnicy Finca el Carmen z przepięknymi widokami. Mega miejscówka! Niestety nie mieli białego wina, na które po jeździe w tym skwarze miałam ochotę…trzeba było zadowolić się nie schłodzonym, czerwonym winem .. ;-).
9 dzień kręcenia pedałami wiódł drogą RN40 przez San Carlos do Cafayate. W nocy obudziłam się z bólem brzucha… tym razem mnie dopadły problemy żołądkowe, co niestety odczuwalne było na trasie… Po 20paru kilometrach zatrzymaliśmy się w wiosce, gdzie Pani otworzyła nam sklepi…ach jak wtedy wszystko smakowało! I ta toaleta w krzaczkach , gdzie wracając każdy pytał się „co było” ;-). Całe szczęście były drzewa, więc miło siedziało się w tym cieniu…
Mijaliśmy najwyżej położone na świecie plantacje winorośli (1700 m). Po przejechaniu 50 kilometrów piaszczystą droga „dorwaliśmy” się do zbiornika wodnego, gdzie można było sie w końcu ochłodzić. Dalej już odcinek asfaltowy, po drodze jemy lunch. Wieczorem udaliśmy się w poszukiwaniu ulicy, gdzie można zjeść z ulicznych grilli mięso za tanie pieniądze.
Ostatni etap rowerowy wiezie przez Santa Barbara – 10 dzień rowerowania. Po drodze wiele miejsc do zwiedzania i zdecydowania widać sporo turystów (ten etap jest odcinkiem asfaltowym), ale chociażby widoki, które niby mają być ciekawe….są przereklamowane… jednak jak już wjeżdża się w typowo turystyczne miejsca jest mniej ciekawie. Dużo ładniejsze widoki mieliśmy wcześniej na trasie…na koniec żegnamy się z nasza dwójką przecudowną, która nam pomogła w wielu sytuacjach (akcja ratownicza, szpital, popękane usta itd) , wspaniali ludzie.. Łezka w oku się kręci…
Kolejny dzień to lot do Iguazu , rano przed wylotem zwiedzanie muzeum w Salcie. W końcu mówimy, że mamy wakacje , gdzie wieczorem przy naszych domkach zatapiamy się w basenie 😉 wyniszczeni od słońca, jazdy, trudnych warunków na trasie, wylanego potu, itd.
Kolejnego dnia pojechaliśmy do Parku Narodowego (Parque Nacional Iguazú). Wodospady, które są na liście UNESCO robią ogromne wrażenie, coś pięknego!
Wieczorem kolacja, część z nas je rybę pacu(odmiana piranii), część zajada się pizzą.
Następny dzień również ruszyliśmy na zwiedzanie wodospadów, tym razem od strony Brazylii, widząc te same wodospady, ale z innej perspektywy. Tam mnie ugryzło zwierzę (coati) kradnąc mi paczkę z pierogami, która trzymałam w jednej dłoni… Zahaczyliśmy również o trójstyk granic : Argentyny, Brazylii, Paragwaju. W nocy lot do Buenos Aires, gdzie po nocy ruszamy już na lotnisko i opuszczamy ten przepiękny kraj.
Podsumowując:
Decydując się na ten wyjazd nie spodziewałam się, że Argentyna mnie tak urzeknie! (może kiedyś pora wrócić na bardziej turystyczną, przepiękną jej część – Patagonię?). 10 dni pedałowania, przekręciłam ponad 700km (inne osoby różnie, większość gdzieś na trasie się podwoziła)
Przejechana trasa poniżej:
Wyjazd był pełen emocji, wrażeń, cudownych widoków. W ogóle przy tak licznej grupie (14osób), że nie było konfliktów…Ja najmłodsza uczestniczka (nie będąc wcale taka młoda) byłam takim dzieckiem wyjazdowym .. ;-).
Nie spodziewałam się , że ten wyjazd tak wykończy (koleżanka, która była na 20 wycieczkach z „Cyklotrampem”, powiedziała, że ten był najcięższy). Wszyscy czuliśmy się zmarnowani. Nie mam na myśli tu trudności trasy, bo dla mnie sama trasa technicznie ciężka nie była. Jednak cała ta otoczka dookoła – bardzo silne wiatry, palące jak nigdy słońce (odczuwalna temperatura robi swoje), brak cienia na trasie, czasem i sklepów, w dodatku wiadomo wraz z wysokością coraz mniej tlenu. Za to wrażenia, to co przeżyliśmy pozostaje w naszych głowach na zawsze.
„In the end, it’s not going to matter how many breaths you took, but how many moments took your breath away”