Ultramaraton szosowy – Tour de Pomorze – 725 km

Ultramaraton kolarski był na mojej „liście celów” do realizacji.

W zeszłym roku terminy mi nie pasowały, a w tym akurat tylko ten na 725 km (myślałam raczej o 500 km).
Zapisałam się, ale długo nie wpłacałam opłaty startowej, jako, że wciąż się wahałam, obawiając się, czy jednak ten dystans nie jest zbyt duży, jak na pierwszy ultramaraton , w końcu maksymalny dystans na rowerze, jaki przejechałam wcześniej wyniósł 270 km.
Kwalifikacja do startu w tych zawodach , to minimum 300 km przejechanych wcześniej na zawodach, ale mi uznali dystans „IronMana” .
Ostatecznie na start zdecydowałam się, gdy już zamykali listę startową, po rozmowie telefonicznej miałam pół godziny na decyzję. (9 dni przed startem)
Do Świnoujścia przybyłam w piątek. Po południu była odprawa oraz odbiór pakietów startowych, także przymierzanie koszulek kolarskich (niestety nie mieli XS ani S  damskiej, wobec czego wybrałam męską XS’kę). Koszulki te otrzymamy z czasem jaki uzyskaliśmy na zawodach.
Po odprawie poszliśmy w grupie (poznałam osoby z okolic Poznania czy z Poznania) na kolację, później zakupy – na śniadanie oraz na trasę i „przepaki” (m.in. woda kokosowa;))). Dalej przygotowywanie do zawodów, oklejenie rowera odblaskami(wymóg) itp.
Lampki na trasę pożyczyłam od kolegi(przednią) , na tym mi zależało, aby być dobrze widoczną… Za dużo przed startem nie spałam, bo się budziłam (stres robi swoje).
Startowałam o godzinie 9.20 w sobotę (6 osobowe grupy puszczali co 5 minut, pierwsza grupa o 8mej rano).
Pierwsze kilometry jechaliśmy w 5kę, jedna osoba „odpadła”, tak po kolei grupa się zmniejszała… Później doganiały nas też inne grupy i chyba w Kamieniu Pomorskim jakiś czas się połączyliśmy na pewien moment (wtedy luzacko się jechało), ale znowu grupki się „poluzowały” i większość jechałam w 3-4 osoby pod mega silny wiatr przez ponad 200 kilometrów. Straszne „szarpania” były w grupie , ja próbowałam na siłę się utrzymać, więc dojeżdżając do Szczecinka (303 km) miałam już dość mocno wymęczone nogi…
Po drodze mieliśmy do zaliczenia „Punkty Kontrolne”, gdzie trzeba było podbić się, wpisać czas przybycia na punkt (przed startem dostaliśmy książeczki wraz ze szczegółowym opisem trasy , punktami kontrolnymi, co na nich będzie , itd. ).
Na pierwszych punktach spędzałam krótszy czas, niż zakładałam – toaleta, uzupełnienie bidonów, szybka przekąska (często jakaś kanapka/banany) zabranie banana czy batonika w kieszonkę i dalej w trasę.
Na przedostatni punkt kontrolny przed Szczecinkiem szybko uciekałam, bojąc się nadchodzącej burzy…wtedy zaczęło padać , stanęliśmy by ubrać kurtki przeciwdeszczowe.. Na punkcie jeden facet jadący ze mną skomentował „co Ty tak szybko uciekłaś”.
Do Szczecinka zabrałam się z inną trójką osób, aby nie siedzieć dłużej na punkcie, bo niedobrze po tym deszczu, gdy temperatura spadła.
Przed Szczecinkiem mnie trochę „zmuliło” , zrobiłam się senna. Jedna osoba z grupy poradziła , aby wziąć zimny prysznic. Właśnie tam mieliśmy swoje rzeczy na przebranie itd, mogliśmy skorzystać z prysznica, zjeść ciepły posiłek, Przed startem dawaliśmy ciuchy na zmianę na prom. Ten prysznic po ulewach był zbawienny i możliwość ubrania czystych ciuchów…
Do Szczecinka podjechała mi jedna znajoma osoba, także miło się zrobiło. Spędziłam tam ponad 1.5h , bo dostałam informację, że jakaś większa grupa wyrusza od północy, a ja już miałam dość jazdy w małej grupce po tym jak cisnęliśmy pod wiatr…
Tak wraz z jeszcze 10ma osobami ruszyliśmy przed siebie. Noc nie była wcale taka zła, jak myślałam. Ruch mały(od 4 rano się zwiększył) , widoczność przy naszych lampkach dobra..Za to im większa grupa, tym dłuższe i częstsze postoje. Przed kolejnym punktem zatrzymaliśmy się raz na stacji benzynowej.
Na kolejnym punkcie chyba spędziliśmy godzinę, niektórzy „urządzili” sobie drzemki.
Do kolejnego miejsca „przepaku” dotarliśmy około 10.20 – tam znowu prysznic, przebranie się w świeże ciuchy, obiad – ziemniaki, kotlet drobiowy i surówka, była też zupa pomidorowa, której nie jadłam…
Z Witnicy wyruszyliśmy kilka minuty po 12tej (w południe). Na dworze był straszny ukrop. W ogóle po dłuższym postoju wejście na rower sprawiało ból – głównie tylka i okolicy kolan, ciężko też było się „rozkręcić”
Pierwsze kilometry jechaliśmy słabej jakości drogą (choć tu sporo ich na trasie) , próbując łapać cień zjeżdżając na lewą stronę (wiele aut tą drogą nie jeździło).
W pewnym momencie wydawało mi się, że wszyscy mają kryzys…średnia prędkość niska, na zmianie facet, upał niesamowity , słońce…zatrzymaliśmy się wtedy przy sklepie…przyjemnie było rozłożyć się na trawie. Kilometry się dłużyły. Ten odcinek był najcięższy, bo z Witnicy do następnego punktu kontrolnego mieliśmy prawie 100 kilometrów..w dodatku ta pogoda…
Częste postoje, duża ilość płynów były ważne przy tej temperaturze…
Pamiętam odcinek drogi gdy przejeżdżało koło nas auto i dali nam przez okno kilka butelek coli 😉 taki drobny, ale miły gest…
Ostatnie kilometry podążaliśmy z pięknym zachodem słońca, dalej już po zmroku, gdzie wpatrywałam się w lampki przede mną… (jechaliśmy jeden za drugim). Na metę Panowie zdecydowali, że my dwie kobiety z grupy musimy wjechać jako pierwsze, ale uznałyśmy, że to Panowie, którzy jednak „ciągneli” ..ostatecznie pierwszą czwórką wjechaliśmy…(Krystyna, ja i Panowie) reszta za nami…
meta „inna” niż to zazwyczaj… na mecie podziw innych osób, gratulacje…pytanie co chcę do jedzenia…a na ciepło był tylko „gorący kubek”.Dostałam też pomarańczo, które nie było obrane, ale jakiś Pan zaoferował mi obrać…
Strasznie „gryzły” komary po zjechaniu, więc podziękowałam po kolei każdemu z grupy, coś przekąsiłam, i uciekłam na prom.
Drugiego dnia było uroczyste zakończenie., gdzie każdemu wręczali imienny medal wraz z czasem uzyskanym na zawodach.
Mój czas to 36 godzin 57 minut (wliczając w to postoje).
Ogólnie jestem zadowolona jak na taki „wyskok” na taki dystans dość spontanicznie.
Jeszcze raz dziękuję tym , którzy motywowali, dopingowali, w jakiś sposób pomogli przed startem czy w trakcie.