Mont Blanc – Matterhorn

Tegoroczne wakacje wstępnie planowałam na jesień podobnie jak w zeszłym roku. Jednak skontaktował się ze mną jeden z pilotów biura „Cyklotramp”(który był na Korsyce w zeszłym roku) i namówił mnie na wyjazd w Alpy. Napisał, że w tym roku są 2 trasy „pode mnie”. Zaczęłam więc się zastanawiać. W lipcu nie planowałam żadnych startów, więc zdecydowałam się na wycieczkę Mt Blanc –Mattherhorn.

W międzyczasie odezwał się do mnie znajomy z zawodów – Marek Dereszkiewicz, który zapytał mnie o biuro „Cyklotramp”, bo wiedział , że rok wcześniej spędziłam urlop na Korsyce organizowany przez nich. Przejrzał organizowane wycieczki, wytypował jakie go interesują. Ja go przekonałam do wyjazdu na tę wycieczkę, na którą ja jechałam, bo w dwójkę raźniej dojechać do Katowic i argumentując, że jako kolarz na tamtych się wynudzi, a na tej potrenuje, bo jest wyższy stopień trudności. I miałam rację… w porównaniu z Korsyką był zupełnie inny poziom jazdy…

27 lipca wyjazd do Katowic, gdzie spotkaliśmy się z częścią uczestników i wyruszyliśmy autem w kierunku Francji. We Wrocławiu spotkaliśmy się z pozostałymi uczestnikami wyjazdu, którzy jechali drugim samochodem. Po długiej podróży dotarliśmy na pierwszy camping w Chamonix, rankiem 27lipca. Pogoda nieciekawa, deszczowa. Popołudniem pierwsza przejażdżka, która miała być „lightowa” jednak taka się nie okazała ;). Około 35km jednak z konkretnymi przewyższeniami, w dodatku ochłodzenie po deszczu…

W trakcie urlopu przemierzaliśmy różne długości tras, ale z konkretnymi przewyższeniami. Pogoda była zróżnicowana. Pierwsze dwa dni chłodno, deszczowo. Także wymarzliśmy. Zrobiliśmy wtedy każdego dnia ok. 35-40km długości trasy. Mimo, że wydaje się to mało, to były to dość konkretnie. W kolejne dni „zaliczyliśmy” przełęcze: Cole de Blame (2191m), Forclaz (1527m), Croix de Coeur (2174m) wspinając się na nie asfaltowo-szutrowymi podjazdami. Zjeżdżaliśmy z nich szutrami, singletrackami, asfaltami do miejscowości w których mieliśmy noclegi.

5go i 6go dnia jeździliśmy w strasznym ukropie (ok.40stopni). Długie, podjazdy zajmujące nam kilka godzin w słońcu potrafiły zmęczyć. W sumie to chyba bardziej ta pogoda mnie zmęczyła. Co jakiś czas polewałam się wodą, żeby choć na chwilę się schłodzić. Za to w dali było widać już szczyt Mattherhorn. Zdobyliśmy przełęcze: L’A Vieille (2368 m) oraz Pas de Lona (2787m) i Basset de Lona (2792 m). Na tą ostatnią przełęcz musieliśmy spory odcinek drogi podchodzić z rowerami, co było naprawdę męczące. Jednak od przełęczy trasa dużo prostszą, z bardzo pięknymi widokami, spotkanym stadem krów. W dodatku widać z każdym dniem, że część osób słabła, nie wszyscy jak się okazało jeździli codziennie..

Siódmy dzień okazał się dla mnie najdłuższym, ale za to tym, którym będę długo miło wspominała w pamięci. Tego dnia całą grupą zdobyliśmy przełęcz Meidpass (2790m), po drodze „zahaczając” o jezioro Lac de l’Armina (2562 m) gdzie ja i kilka osób wskoczyliśmy do wody. Około godziny 16tej rozdzieliliśmy się na grupy gdzie do wyboru było kilka wariantów: powrót na camping drogą asfaltową, terenem bądź… „zdobywanie” kolejnej przełęczy. Na tą 3cią opcję zdecydował się Michał, ja oraz pilot – Maciej D. Pozostali byli zdziwieni dość moim wyborem, ale.. chciałam pokazać (facetom!), że „można”. Maciej D. szacował , że zajmie nam to około 5godzin. Do 21.00 powinniśmy dotrzeć na camping. Jednak jak się okazało wcale tak nie było. Na przełęcz Augstbord (2894 m) nawet udało nam się wejść tak jak Maciej szacował.. Chodzenie z rowerem po skałach mnie zmęczyło wtedy… w sumie to noszenie roweru głównie. Planowo mieliśmy zejść z przełęczy na 1600m i stamtąd już jechać drogą asfaltową na camping. Okazało się jednak, że po zejściu musimy znowu wchodzić do góry… Gdybym wiedziała, że tak będzie pewnie bym się nie zdecydowała na ten wariant;). Idąc z każdym krokiem słabłam, nogi poobijane miałam od roweru, wciąż pedał uderzał o moją nogę, jednak bólu już nie czułam. Myślałam tylko o tym, czy zdążymy wydostać się z tych skał zanim się ściemni… i czy się nie rozpada… Raz poszłam załatwić potrzebę fizjologiczną za jedną skałę..to wtedy strasznie nogi mi się same trzęsły. Po wyjściu w bardziej „cywilizowane” miejsce, gdzie w końcu było widać jakieś domy poczułam pewną radość.. Maciej zapytał kobietę w jednym domu, którą drogą najszybciej zejść. Ona odpowiedziała, że jest tylko jedna droga przez las. Jak się okazało zejście było bardzo długie i to ono mnie wymęczyło. W dodatku zrobiło się już ciemno, jedyna osoba , która miała czołówkę był Maciek. Kazał mi ją założyć, Michał szedł przede mną, Maciek za mną.. Schodziliśmy singlem, dłuuuuuuugim singlem, aż Michał żałował, że nie może tego zjechać. W dodatku z naszej trójki miałam najgorsze buty na schodzenie, SPDy SIDI, dość sztywne do tego się nie nadają… Szłam tak, że nogi zaczęły mi się same uginać, aż w pewnym momencie się przewróciłam. Wtedy Maciej zapytał czy mam jeszcze jakiś żel. Na szczęście w tym dniu byłam dość dobrze zaopatrzona.. w końcu po długim czasie wyjechaliśmy w całkowitą cywilizację, gdzie inny pilot – Maciej S. po nas przyjechał i zabrał nas na camping, także nie wracaliśmy już drogą asfaltową. Na campingu byliśmy po 23ciej… W nocy strasznie bolały mnie nogi, ale od „obicia” były strasznie posiniaczone, dopiero na drugi dzień to zauważyłam:)

Jednak 8mego dnia wcale nie czułam zmęczenia dniem 7mym. W tym dniu wjechałam na ponad 2000m jednak zaczęły się problemy fizyczne i już droga na tą wysokość zajęła mi długi czas, wlokłam się jak ślimak, ból brzucha nie ustawał. Jednak jedna osoba poratowała mnie ibupromem , który po jakimś czasie zadziałał, Byliśmy w 4kę: Eliza, Darek, pilot – Maciek D oraz ja. Stwierdziliśmy, że w 3jkę zjedziemy do Zermatt, a Maciek niech goni resztę. Nie chciałam go stopować, a znając swój organizm wiedziałam, że i tak szanse na powrót bólu brzucha są duże, więc szkoda byłoby się tak męczyć, ślizgać i stopować Macieja. Tak w 3osobowym składzie dotarliśmy do Zermatt, gdzie pokręciliśmy się po miasteczku. Ja akurat w tym dniu czułam duuuży niedosyt kilometrów.

Kolejnego dnia część osób jechała terenem do wyznaczonego miejsca „zbiórki” a ja z Markiem oraz Maciejem P. wybraliśmy asfaltową drogę, głównie w dół – ok20km. W umówionym miejscu sporo osób zdecydowało się jechać autem, a nasza trójka postanowiła dotrzeć podjazdem asfaltowym na dwóch kółkach. Jednak daleko nie zajechaliśmy , z powodu ulewy i również „wbiliśmy” się do auta.

Ostatniego dnia nie jeździliśmy już rowerami tylko gondolami „zdobywaliśmy” szczyty.(poszliśmy na łatwiznę). Najwyższy z nich to Allalin (3500 m) ,z niego widzieliśmy lodowce, trasy narciarskie itd.

Podsumowując: warto jechać w ten region treningowo, dla osób z bardzo dobrą kondycją. Dobrze rozłożyć sobie siły od początku, jak to ja zrobiłam, jeżdżąc spokojnym, w miarę równym tempem, tak, że w pierwsze dni zazwyczaj na mnie czekali, a później jeździłam równo z częścią osób, a nawet na niektórych czekałam i ja. Poza tym część osób jeśli nie była pełna sił mogła danego dnia nie jechać, bądź zrezygnować z części trasy, gdyż jest kilku pilotów na wycieczce , a czasem i busem jeden z nich podwoził chętne osoby. W ciągu urlopu przejechałam ok. 450km z konkretnymi przewyższeniami. Był to dobry trening dla mnie, zwłaszcza, że w tym roku kiepsko u mnie z formą.

Podziękowania dla wszystkich uczestników wycieczki oraz pilotów za mile spędzony czas i wspólne „kręcenie” i do zobaczenia może na kolejnej wyprawie.. bądź jakichś maratonach?