Kaniony Czarnogóry

Kolejny wyjazd z Cyklotrampem.

W środę przed Bożym Ciałem udaliśmy się w trójkę do Katowic skąd z resztą uczestników dwoma autami pojechaliśmy do Czarnogóry.

Podróż na miejsce docelowe zajęła sporooooo czasu.

Wyjeżdżając z Katowic około południa, dotarliśmy do pierwszego miejsca noclegowego w czwartek o godzinie 8.30.

W Plav „przywitał” nas deszcz. Rozpakowaliśmy się w pensjonacie (tak, tak nocowaliśmy w takich warunkach!) , o 10.30 w trójkę udaliśmy się do „centrum” PLAV na rozpoznanie terenu i zakupy.

O godzinie 14tej , gdy zaczęło ponownie padać ruszyliśmy na pierwsza przejażdżkę rowerową.

Start asfaltem. Po pierwszych paru kilometrach już się schowaliśmy przed deszczem.

Denerwowało mnie to, gdyż zmoknięci stojąc marzliśmy. Jadąc tak tego zimna, by się nie odczuwało przy tej temperaturze.

Po kolejnych paru kilometrach rozdzieliliśmy się. 3 osoby wraz z jednym pilotem wróciły do pensjonatu, reszta pojechała nad wodospad.

W końcu zaczął sie fragment terenowy i lekki podjazd.

Tutaj można było dostrzec różnice poziomów.

Sam wodospad to krystaliczna, czysta woda, przy którym nie za bardzo chciało mi się wyciągać aparat (przemoczony zresztą).

Dalej ruszyliśmy terenem. Kamieniste podjazdy techniczne, częściowo chodzone, przez niektórych uczestników wycieczki chodzone przez większość tego odcinka. Zauważyło się tutaj ogromne różnice techniczne. Myślałam, że ja mam słabą, ale na tle pozostałych osób moja była całkiem dobra.

Dalej powrót asfaltem. Część osób zdecydowała się pojechać do jednej z dolin, ja oraz 2 osoby postanowiliśmy wrócić, aby się wysuszyć (w butach mocno chlapało).

Poza tym widząc, że reszta chce dalej jechać, a poziom dość zróżnicowany, nie chciałam ponownie wyczekiwać przemoknięta.

Po chwili jeszcze 2 osoby do nas dołączyły i tak w 5kę ruszyliśmy do Plav.

Tempo było ok, aczkolwiek rekreacyjne z niskim tętnem, ale co ważne równe.

Kałuże coraz większe, nieprzyjemnie sie jechało, „fontanny” spod kół „wylatywały”.

Ostatecznie w tym dniu przejechaliśmy ok 36km , ze wzrostem wysokości 236m.

Drugi dzień mocno zweryfikował grupę.

W zasadzie trasa przypominała wiele tras Bikemaratonu – długi podjazd oraz długi zjazd (oba łatwe technicznie).

W związku z tym, że najmocniej jeżdżącymi osobami okazaliśmy się w trójkę: 2 Tomków oraz ja, czekając na rozjazdach za pozostałymi osobami marzliśmy.

Chociaż piloci mogliby być szybsi ;-).

Na samym końcu zjeżdżaliśmy w 4kę z pilotem Maćkiem i złapała nas solidniejsza dawka deszczu, w porównaniu z przelotnymi opadami w tym dniu.

Na zjazdach myślałam, że chłopacy czekają za mną, jednak jak się później dowiedziałam od Tomka wcale tak nie było. To chyba aż tak źle z moimi zjazdami nie jest ;-).

Przez deszcz wszystko znowu było przemoczone, a od rana wyłączyli prąd w PLAV, chyba zbyt dużo go zużyliśmy susząc buty suszarkami ;-).

Najfajniejszym odcinkiem trasy tego dnia był podjazd po kamieniach.

Dystans dnia to 51km z 1565m przewyższeń.

Wieczorem poszliśmy „do miasta” skosztować w knajpie Rakiję, która niewielu osobom tutaj zasmakowała…

Dzień 3ci zaczęliśmy od długiego, asfaltowego odcinka prowadzącego w dół lub po prostej.

Jechaliśmy wolno, aż mi ręce zaczęły cierpnąć oraz boleć „4 litery”.

Dalej zaczął się podjazd. Trasa znowu prosta technicznie, w dół i w górę, gdzie głównie liczyła się kondycja.

Momentami dość strome podjazdy, jednak nie były zbyt długie.

Trasa malownicza, na drodze napotkane stada zwierząt (krowy, owce itd.), które przed nami uciekały 😉

Tym razem też sporo czasu zeszło na czekanie na innych. W jednym ze schronisk spędziliśmy dłuższy czas posilając się lekko.

Tym razem nie padało, ale raz było chłodno, raz ciepło.

Gdy wyszło słońce, ostro grzało, co przeszkadzało na podjazdach, czekając spoceni, gdy słońce było za chmurami momentalnie marzliśmy.

W tym dniu dystans pokonaliśmy 74km oraz 1,955 przewyższeń.

Wieczorem zmieniono mi klocki hamulcowe (tył) , które przez te 2 dni „dostały” od błota… oraz skrócono łańcuch o 2 „oczka”, bo został „wyciągnięty”, i przeskakiwał wciąż na podjazdach

Kolejnego 4go dnia trasa była rekreacyjna. Początkowo krótki podjazd, dalej zjazd (głównie szutry), po około 13 kilometrach dotarliśmy do jeziorka.

Przed jeziorem był dość trudny technicznie zjazd, który niewiele osób zjechało (ja oczywiście nie;))).

Wcześniej złapałam też „laczka”. W dętce były 2 dziury. Obaj Tomkowie również w tym dniu złapali „gumy”. Możnaby ten dzień nazwać „snakiem” ;-).

Końcówka trasy była asfaltowa. Jechaliśmy tak w 4kę, Sebastian po drodze podobno widział skorpiona (duże zaskoczenie dla nas).

Jadąc tak, zeszło mi ciśnienie, chłopacy dopompowali, ale nie ujechałam tak nawet kilometra.

Okazało się, że jedna z łatek się odkleiła…Dziura była spora, a my już pozbawieni łatek i dętek, pozostawieni sami, próbowaliśmy cokolwiek zrobić, by dalej jechać..

W międzyczasie obok nas przejechała reszta uczestników, jadąc dalejZadzwoniliśmy później do  pilota z prośbą o dętkę, którą dowiózł pilot Łukasz.

Jednak już udało nam się „naprawić” uszkodzoną wcześniej inną dętkę…Przez te „awarie” późno dojechaliśmy do Kolasina, skąd jeepami wjeżdżaliśmy na nocleg do Bjelasnicy , rowery pozostawiając w Kolasinie.

Tutaj spaliśmy w „klimatycznych” domkach 😉

Dnia piątego pojechaliśmy sami w trójkę według tracka na moim garminie. Jedynie pierwsze 15kilometrów z pilotem – Maciejem.

Początek 13-14km to asfalt, dalej zaczął się teren, najpierw podjazd.

Przy jednym ze strumyków poczekaliśmy na Macieja, i tam go „pożegnaliśmy”, dalej jadąc trackiem.

Nie miałam wciąż włączonej mapy, wobec czego raz trochę odjechaliśmy i to pod górę (około 2km), za to zawracając było w dół :D.

Przerwy robiliśmy kiedy chcieliśmy sami robić ;-). W jednym miejscu też zwątpiliśmy czy dobrze jedziemy, ja wbiłam się na górę i dopiero z niej zauważyłam ścieżkę, której z dołu nie było widać.

Kawałek dalej napotkaliśmy czwórkę dzieci, której jeden z Tomków wręczył czekoladę. Zrobiliśmy sobie z nimi pamiątkowe zdjęcia.

Dalej długo jechało się prosto, aż było nudnawo…;)

Po jakimś czasie zaczął się dłuższy, szutrowy zjazd, na którym momentami mnie „rzucało”, chłopacy pojechali mocno przede mną.

W miejscu tym nie było zasięgu sieci, wobec czego myślałam, ciekawe co jak „polecę” jak oni przede mną mocno, a komórka nic w tej sytuacji nie da.

Jednak dojechałam do chłopaków, którzy „zbierali się” z „upadku” , jeden wpadł na drugiego.

Trochę to zbieranie im zajęło…

Gdy wyjechaliśmy z szutrów, zaczął się spory odcinek asfaltowy, którym jechaliśmy spokojnie, robiąc co jakiś czas fotki , a chłopacy oboleli chyba nie chcieli zasuwać 😉

Gdy dojechaliśmy do miasteczka, spotkaliśmy Grześka.

Poszliśmy na pizzę, reszta wróciła po jakimś czasie i poszli sami w inne miejsce na jedzenie. W związku z tym, że długo nie wracali, a nie szło ich odnaleźć ja wróciłam sama do domku się „ogarnąć”.

Wieczorem duża ilość wina i siedzenie do 2 w nocy, pozwalało jednak na nie zrywanie się z rana.

Przejechaliśmy 78km z 1789m przewyższeń

6ty dzień to dla większości grupy trekking, a „nasza” trójka wybrała się nad jezioro.

Dosyć długo rano się ogarnialiśmy. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Zabljaku na „szybkie” jedzenie. Jechaliśmy z mapą troszkę błądząc, jednak w pewnym momencie w lesie zadziałała mi nawigacja, ale postanowiliśmy z mapą dalej „jechać” a nie trzymać się tracka…

Trasa w lesie była dość wymagająca, trzeba było sporo „pchać” rower, przypominała mi fragmenty tras Grzegorza Golonki z Powerade’a 😉

Jednak po pewnym czasie zawróciliśmy, gdyż według garmina zbyt odbijaliśmy od jeziora, na które się wybraliśmy.

Nad jezioro dotarliśmy popołudniem. Świetnie wkomponowany akwen na tle gór, tam trochę pokrążyliśmy i porobiliśmy fotki ;-).

Następnie położyliśmy się na trawie i umyliśmy rowery ;-).

Gdyby nie chłodna woda (mimo, że jezioro było małe, to pewnie głębokie), popływalibyśmy.

Powrót był krótki, nie pchaliśmy się przez lasy

Dystans z tego dnia to 20km oraz 411m przewyższeń

Kolejny, 7my dzień, to miała być dłuższa, ale asfaltowa trasa, za to z pięknymi widokami, jednak pogoda te piękne widoki „przysłoniła”. Po 11kilometrach ja i Tomki schowaliśmy się pod jakimś drzewkiem, gdy zaczęło mocniej padać, a kawałek dalej dojechaliśmy do jakiejś knajpki , gdzie siedziała reszta osób.

Stamtąd w 4kę wsiedliśmy do auta ( z Sebastianem), czego zupełnie nie żałowaliśmy.

Poza ulewą, był mega duży wiatr, w takim jeszcze chyba nie jeździłam ;-).

Autem dojechaliśmy do kolejnej knajpki, gdzie reszta osób dojechała przemoczona na rowerach.

Dalej w trójkę autem, Sebastian zdecydował się jechać dalej rowerem…

Jak się później okazało spod tej knajpki ludzie jednak wrócili drugim samochodem, gdyż zaczęło padać i grzmieć.

Po dotarciu na miejsce noclegowe wypogodziło się…

Korzystając z wolnej chwili chociaż chciałam zrobić krótką przebieżkę. Poszłam biegać z Tomkiem. Zrobiliśmy tylko 4.5kilometra, w całkiem dobrym jak na moje treningowe możliwości tempie. W zasadzie podbiegając i zbiegając ulicą, robiąc kilka zdjęć po drodze.

Ten bieg jakoś mnie ożywił .

Ostatniego, 8mego dnia wszyscy byliśmy na raftingu. Woda w rzece zimna. Sam rafting był lepszy, niż zakładałam (po wrażeniach z raftingu sprzed paru lat), jednak poziom wody był wyższy.

Po raftingu w trójkę zdecydowaliśmy pojechać trasą, która miała być dnia poprzedniego, dojeżdżając do miejsc bardziej ciekawych widokowo (nie zakładaliśmy przejechać całego odcinka czy nawet połowy, za późna godzina była).

Zdjęć narobiliśmy, czołówka przydała się w tunelach ;-).

Według garmina (gubił jednak sygnał przez tunele) wyszły 43km z 635 m przewyższeń [Tomkowi na endomondo wyszło 46km]

Podsumowując wyjazd:

Polecam Czarnogórę na wyjazd MTB [ choć wiadomo, że to nie Alpy]. Jest sporo jazdy w terenie, przewyższenia też można porobić. Dość męcząca jest droga , bo daleka. Pogoda wcale nie taka pewna jak zakładaliśmy ;-).

W tym czasie przejechaliśmy około 400km z ok.8300 m przewyższeń, co według mnie jest stosunkowo mało, na poprzednich wyjazdach było więcej.

Ogólnie ten wyjazd dla mnie był czysto rekreacyjnym, bez jakiegokolwiek zmęczenia, ale w końcu odpoczynek po dwóch ostatnich startach się należał ;-).